wtorek, 2 maja 2017

1981

Rok 1981
Podczas rejsu do Ostródy z Mamą.

     Tata: „Wyruszyliśmy z Tomkiem i Danutą na rejs przez Miłomłyn i Jezioro Drwęckie. Nie zdążyliśmy dopłynąć przed nocą na biwak nad jeziorem. Zatrzymaliśmy się przy śluzie Zielonej i spotkaliśmy chłopaka na kajaku, który przyłączył się do nas. Śluzowy zaproponował nam nocleg na sianie do którego prowadziła drabina. Wspólnie daliśmy radę wgramolić się z tobołami na stryszek. Kupiliśmy u śluzowego węgorze marynowane i wędzone, lepsze niż nad Zalewem Wiślanym. Kajakarz dotrzymywał nam towarzystwa i nadążał za żaglówką, ale pod koniec rejsu odłączył się.* Pogoda nam dopisywała i było dużo słońca, za dużo dla kochanej żony i zaczęła chorować. Tomasz w czasie kąpieli w Jeziorze Drwęckim skaleczył mocno nogę i miał kąpiel na kilka dni z głowy. Był urodzaj na maliny, poziomki, jagody i grzyby, więc mogliśmy się zajadać ale przetworów nie robiliśmy. Spotkaliśmy tablice zakazu wstępu do lasu ale miałem je „gdzieś”. Zawróciliśmy przed śluzą, trzeba było wracać do bazy nad Jeziorakiem, czyli na Bukowiec. Zajęło to nam ponad tydzień, widocznie nie spieszyliśmy się za bardzo, chociaż każdą noc spędzaliśmy w nowym miejscu. Ładowanie wszystkiego do małego Tuptusia nie było łatwe, poza tym w kokpicie potrzebne było miejsce dla 3 osób więc materace dętkowe bez spuszczania powietrza układaliśmy jako siedzenia w przedniej części kokpitu.”
    *Tomasz – Tej przygody z noclegiem na sianie przy śluzie, ani tego kajakarza nie pamiętam. Być może to się działo w innym wcześniejszym rejsie Buraczka z Mamą. Pamiętam jeden biwak na kanale między śluzami Miłomłyn a Zieloną. W pobliżu jeździły jeszcze pociągi na trasie Miłomłyn – Ostróda. Mieliśmy w planie popłynąć na Jezioro Szeląg, ale spóźniliśmy się na śluzę w Ostródzie i ograniczyli do Jeziora Drwęckiego i Piławek. Cała wyprawa trwała około tygodnia.

    Mamie nie do końca odpowiadały warunki obozowe i do tego dostała jakiegoś uczulenia od słońca więc wróciła z Tomaszem do Krakowa i to był jej ostatni pobyt nad Jeziorakiem. Na drugi turnus dołączyły Ania z koleżankami a ja jeszcze trochę później. Ania Marta i Jola odbierały mnie z Iławy, przyjechałem sam z Krakowa i czekałem na dworcu popijając karmelkowe piwo, nie pamiętam dokładnie szczegółów ale namówiły syna gospodarza żeby podwiózł je z Szałkowa maluchem, jakoś upchnęliśmy się w piątkę ale opona nie wytrzymała i złapaliśmy po drodze flaka, do tego okazało się że nie ma lewarka albo może przerdzewiały uchwyty, nieważne, ważne że bawiliśmy się w strongmenów i dźwigaliśmy ręcznie, najpierw ja z kierowcą, niestety dziewczyny nie potrafiły sobie poradzić z wymianą, to potem ja z płcią piękną, ciężko bo ciężko ale jakoś poszło, a potem spaliśmy w stodole na sianie niestety wtedy ujawnił się mój katar sienny i cała noc kichałem.
Kolega Rzaqa ze szkoły Janusz.


Na Bukowcu

    Tata: „Dołączyły do nas koleżanki Ani więc było urozmaicenie. Nazbieraliśmy jagód więc dziewczyny gotowały pierogi, ale na wolnym powietrzu pod prażącym słońcem pierogi wyschły i nie chciały się ugotować aż się rozleciały. Dużo pływaliśmy wpław wzdłuż wyspy, wyznaczyłem dystans 100m więc pływaliśmy tam i z powrotem, ja przepłynąłem 1km ale jedna z dziewczyn przepłynęła kilka km pływając kilka godzin. Darek miał towarzystwo, koleżanki poczęstowały go kawą, a Darek tak się rozgadał że przegadał prawie całą noc.”

    Tak było, byliśmy Tuptusiem w czwórkę z Zalewie i tam w knajpie wypiłem swoja pierwszą kawę, tak mocno podziałała że do 6:00 opowiadałem swój życiorys nie dając innym spać :) W ogóle w tamtym roku dużo żeglowaliśmy, dziewczyny znalazły sobie zabawę, ja się chowałem częściowo w dziobie tak żeby mnie nie było widać, a laski wybierały jakąś żaglówkę z atrakcyjną męską załogą, udawały że chcą ją staranować i skręcały w ostatniej chwili, miny chłopaków widzących 3 baby wyglądające na takie co nie do końca wiedzą co rąbią były bezcenne :)
 
Ania z kolżankami
    Tata: „Ponieważ nie kursował autobus do Siemian więc trzeba było po umówione osoby płynąc łodzią do Iławy, aby zdążyć na pociąg należało wyruszyć dzień wcześniej i nocować na Małym Jezioraku. Darek wybrał się do Iławy ale przed nocą nie powrócił, martwiłem się i nie mogłem spać, a on zmęczony rejsem i deszczem urządził sobie spanie w Tuptusiu przy Gierczakach i przypłynął w dniu następnym.”

    To było tak, jakiś tam PKS chodził ale generalnie mało kto wiedział o której i nie można był sprawdzić w internecie tak jak obecnie, do tego brak jakichkolwiek telefonów, nie dość że mało kto miał w domu to połączenie można było uzyskać tylko z poczty w Siemianach a oczekiwanie często było kilkugodzinne, doszliśmy do wniosku że prościej będzie się umawiać na konkretny dzień w Iławie, wyruszyłem więc dzień wcześniej z Bukowca, z zaopatrzeniem był problem więc wziąłem jako prowiant tylko 1kg puszkę Paprykarzu Szczecińskiego, do tego padał deszcz i wiatr był bardzo słaby, jako ochronę przed deszczem miałem cienką pelerynę która po kilku zwrotach się podarła i poszła do kosza, zostałem w dżinsach i dżinsowej katanie. Kiepskie to było pływanie ale nie odmówiłem sobie po drodze ścigania się z obozem żeglarskim na Omegach, oczywiście nie mieli szans przy takim wietrze :), w ten dzień dotarłem do Szałkowa, było na tyle późno że nie pytając nawet gospodarza przespałem się na sianie i wcześnie rano wyruszyłem dalej, pogoda się poprawiła i dosyć szybko dotarłem do Iławy, wpłynąłem pod mostem na Mały Jeziorak, nie pamiętam dokładnie gdzie się umówiliśmy ale w każdym razie kolegi nie było, zrobiłem więc małe zakupy na powrót i popłynąłem z powrotem, popołudniu pogoda znowu się pogorszyła i na Makowskim zupełnie przestało wiać, noc spędziłem nie wychodząc z łodzi na jakiejś bojce chyba albo na kotwicy, jakoś bardzo nie padało ale na wszelki wypadek wlazłem prawie cały do dziobu pomimo lekkiej klaustrofobii a wystające do kolan nogi zabezpieczyłem rozkładając na kokpicie przystosowaną do tego plandekę, brezent jak brezent, nie jest w 100% wodoszczelny więc nogi tyle co wystawały tyle były mokre, w trzeci dzień żaglowania dalej przy słabym wietrze i deszczu wróciłem na miejsce późnym popołudniem, teraz bym się już nie zdecydował na taki rejs, mając 18 lat miało się fantazję :). Okazało się później że kolega w tym terminie nie mógł jechać i dojechał później, ale już chyba nie płynęliśmy do Iławy tylko odebraliśmy go z Siemian, a może ktoś go przywiózł na Bukowiec, nie pamiętam :)

niedziela, 23 kwietnia 2017

rok 1980

    Tata: „Wyruszamy wciąż z Szałkowa. Gospodarz chyba łowi ryby siecią bo ma duże ilości i częstuje nas. Zmieniamy miejsce biwakowania na wyspę Bukowiec połączoną groblą z wsią Wieprz gdzie jest również sklep i mniejsze kolejki przy zakupach niż w Siemianach. Zaprosiłem Roberta jeszcze wtedy kawalera na Jeziorak. Wypłynąłem po niego żaglówką z Szałkowa na Mały Jeziorak. Ponieważ było 5 osób: Darek, Tomek, Ania, Robert i ja oraz bagaże, zaplanowaliśmy 2 kursy na Bukowiec. Ponieważ brakowało czasu wysadziłem Roberta i Tomasza na Gierczakach i wróciłem do Szałkowa po Anię, Darka i bagaże. Ze względu na trudne warunki żeglugowe przybyłem na Gierczaki dopiero wieczorem. Okazało się że Roberta dopadła milicja wodna i wystawiła mu mandat, gdyż Robert rozbił namiot. Na Bukowiec dotarliśmy dopiero w następnym dniu. Robert pierwszy raz zapoznawał się z żeglarstwem a życie obozowe pod namiotem przy ognisku mu odpowiadało. Zaprzyjaźnił się z Darkiem, Tomkiem i Anią. Na wyspie początkowo nie ma wygód, wprawdzie jest woda ale od miejsca biwakowania prawie kilometr. Przez pierwsze lata wyspa administrowana była przez „Zamech” Elbląg gdzie pracowałem na nakazie pracy przez 2 lata. Mogliśmy biwakować za 2 paczki papierosów lub 1/2 lita wódki, ale przestrzeni było dużo do biegania zbierania grzybów i sporo drewna na opał. Nad Jeziorakiem gdzie rozbiliśmy namiot i cumowaliśmy łódź było ciasno, ale można było urządzić boisko do kometki, rozpalić ognisko i wybudować pomost do dobijania łodzią i pobierania wody, lecz co roku trzeba było budować nowy pomost, gdyż lód zimą go niszczył. Darek wykonał sprzęty obozowe z okrąglaków i desek. Robiliśmy rejsy po Jezioraku a w końcu dzieci wybrały się na jezioro Ewingi, Ania, Robert, Darek i Tomasz, ja pozostałem przy namiocie i oczekiwałem ich powrotu do późnej nocy. Przypadła nam do gustu zabawa przez wdrapywanie się na wierzchołek młodej brzózki nawet do ośmiu metrów, wyginanie jej prawie do samej ziemi.”

    Obok nas była rozbita ekipa jak się później okazało z Warszawy, kilku chłopaków w wieku późnolicealnym, mieli kambuz zrobiony z kołków oraz folii i chyba największym ich wyzwaniem było zapełnienie jednej ścianki butelkami po winie :) Jak nietrudno się domyśleć na jedzenie już im zabrakło, zrobili wypad na wieś w celach łowiecko-zbierackich. My sobie spokojnie siedzimy w naszym obozie a znad wody dobiegają rozpaczliwe krzyki/gdakanie itp., tata poszedł mocno zaciekawiony a my oczywiście za nim, okazało się się że jeden z nich przywiązał złapaną kurę sznurkiem za szyję i ciągał ja po płytkiej wodzie a drugi paznokciami obierał ziemniaki wielkości małych wiśni, tata tego brodzącego pyta co robi a on że moczy kurę bo podobno pióra lepiej wychodzą :)

Po pikniku gdzieś na końcu Jezioraka. Na razie tylko oranżada.

Na Bukowcu z Robertem

Obok bocianicy(Anka) Warszawiak obierający ziemniaczki.


U Tomasza w rękach zabytkowy aparat, którym robiliśmy wtedy większość zdjęć.

Rzaq notorycznie kontuzjowany, tym razem łokieć.


Czynności stawiania grota.


niedziela, 19 marca 2017

Rok 1979



W Elblągu - pakowanie betów na łódkę.
  Tata: „Tym razem postanowiliśmy wyruszyć w dalszy rejs. Zlikwidowaliśmy obozowisko Pod Dębami i wyruszyliśmy z Tomkiem i Darkiem na Zalew Wiślany, bez Ani bo wyjechała na obóz harcerski. Wspomnienia z tego rejsu mam utrwalone bo napisałem 3 listy do żony która ze względu na stan zdrowia została w Krakowie w towarzystwie rodziców Uli z Wałbrzycha, czyli teściów Roberta. Udało się nam dopłynąć na żaglach prawie nie wiosłując kanałami aż na jezioro Jelonek. Nie spotkałem żeglarzy którzy na żaglach pływali po kanale, ale nam szło to sprawnie pod mostami, nie zrzucaliśmy żagli tylko kładliśmy masz razem z żaglami na podpórkę, lub podtrzymywaliśmy rękami pochylony by rozpędem pokonać most.”

    Przypomniała mi się ciekawa przygoda, po minięciu mostu tuż przed rozwidleniem kanałów w Miłomłynie postawiliśmy jak zwykle maszt, a że nie było wiatru to próbowaliśmy płynąc na pagajach, kilka ruchów i się cofamy, następna próba to samo, sprawdzamy czy nie zahaczyliśmy o coś mieczem, sterem a tu nic dalej to samo, chwilę trwało zanim się zorientowaliśmy że zahaczyliśmy ale masztem o kabel :)

    Tata: „Następny etap to Ruda Woda lub oficjalnie Jezioro Duckie, tym razem pod wiatr. Tomasz nie bierze się za prowadzenie łodzi tylko obsługuje foka, a Darek udaje prawdziwego żeglarza więc mnie wyręcza. Planujemy odwiedzenie cioci w Elblągu i wyprawę na Zalew Wiślany wbrew przepisom i kąpiel w morzu, ale czekają nas jeszcze pochylnie, dla chłopców po raz pierwszy dla mnie kilkunasty. Cioci w Elblągu nie zastaliśmy w domu bo była w szpitalu, nie mieliśmy ochoty wybierać się do szpitala więc popłynęliśmy na Zalew Wiślany. Dla bezpieczeństwa nie Kanałem Elbląskim i przez środek zalewu (około 11km), lecz przez Kanał Jagielloński i Nogat a zalew pokonać bliżej brzegu do Kątów Rybackich na Mierzei Wiślanej. Po drodze biwakując nad Kanałem Jagiellońskim zarzuciliśmy kotwicę, Darek chciał ją wyciągnąć na siłę której nie ma za dużo i zerwał linkę, próbował nurkować ale niestety było głęboko i zero widoczności. Na nocleg nie zawsze rozkładaliśmy namiot lecz ułożeni jak śledzie w kokpicie z nogami skierowanymi do dziobu, przesypialiśmy noc ciasno ale ciepło. Nocowaliśmy na Nogacie w żaglówce, rano przykro nam było bo zacumowaliśmy koło gniazda perkozów, opuszczone przez matkę w nocy popiskiwały ale niestety do rana zdechły z zimna.”

    Spaliśmy na Nogacie w Tuptusiu dlatego że nie było gdzie dobić na nocleg, tata po jednej stronie, my z Tomaszem po drugiej, ja miałem nogi w rufie a Tomasz cały wlazł do dziobu i tylko głowa mu wystawała, tropik od namiotu prowizorycznie rozłożyliśmy na Tuptusia ale komary i tak dały radę wejść, Tomasz zawinięty w śpiworze jak mumia ale twarz mu wystawała i wyglądał jak po ospie :) Jeszcze mi się przypomniało jak na Nogacie niczego się nie spodziewając operator promu podniósł ze sporym hałasem linę kilka metrów za nami, trochę strachu się najedliśmy, wyobraźnia zadziałała i widzieliśmy już Tuptusia rozcinanego na pół albo co najmniej wyrzuconego do góry :). W Kątach zdaje się mieliśmy nocować ale jak wróciliśmy znad morza to dopadł nas kapitan czy tam bosman z krzykiem „Co wy tu robicie? Powariowaliście, takimi łódkami tu nie wolno pływać”, kupiliśmy tylko ryby od rybaka prosto z łodzi i się zwinęliśmy z powrotem, wracaliśmy przez środek zalewu i rzekę Elbląg, mieliśmy z lekkim wiatrem przy siąpiącym deszczu więc wszyscy w trójkę schowaliśmy się pod rozpiętą na rozpórce plandeką, nie było to proste ale opracowaliśmy tak zwaną „metodę mieczową” tzn mając skrzynkę mieczową pod kolanami i siedzieliśmy na zmianę prawy, lewy, prawy, sterowaliśmy za pomocą linki.

    Tata: „Z zalewu wygoniła nas mała trąba powietrzna, a raczej wir w formie leju który porywał wodę z zalewu w odległości kilku km od nas.”

    Ten „wir” w tyle mnie niepokoił, gdyby to miała być trąba to mogło by się źle skończyć dla takiej łupinki na bezkresach oceanu, no dobra trochę przesadziłem :), próbowaliśmy to sobie jakoś wytłumaczyć, początkowo myśleliśmy że to może dym, zwłaszcza że wiatr był słaby, ale potem przeniósł się nad wodę, do tej pory nie wiemy co to było ale niedawno usłyszałem teorię ze to mogły być komary, podobno czasem tworzą takie leje i jest ich tak dużo że widać je z daleka, a jest ich tam naprawdę sporo, tylko ten deszcz, komary latają w czasie deszczu? Nocleg w Elblągu, przez Drużno przeciągnął nas stateczek o wdzięcznej nazwie Titikaka lub coś w ten deseń, w każdym razie pływały dwa o podobnych nazwach. Tak jak tata wspominał część kanałów udało się nam przepłynąć na żaglach, nawet trochę próbowaliśmy halsować, kawałek na burłaka ale wziąłem za duże gumiaki bez skarpetek i obtarłem sobie stopy, gdyby nie to metoda całkiem Ok, zwłaszcza że w tamtych latach kanały nie były takie zarośnięte. Po drodze wstąpiliśmy na Bartążek do Tardy gdzie byliśmy na wczasach w 1968r. Pozostały fragment kanałami wracaliśmy już na pagajach, ustaliśmy że każdy będzie machał od mostu do mostu, oczywiście Tomasz farciarz miał same krótkie odcinki, ale może to i dobrze bo wtedy był mały i chudy, nie to co teraz :). Wracając noc na Jezioraku spędziliśmy na Dużym Gierczaku, tak nam się spodobało że w kolejnym roku postanowiliśmy tam biwakować, jak było dowiecie się wkrótce.

    I w tym momencie wtrąca swoje trzy grosze Tomasz: Przytoczę kilka liczb; Cała wyprawa trwała 2 tygodnie, ale droga do Kątów Rybackich tylko 5 dni, z czego na hol załapaliśmy się tylko na odcinku pochylnia Całuny – Elbląg. W drodze powrotnej (z tego co pamiętam) musieliśmy polegać tylko na sile mięśni i wiatru, no i trasa była dłuższa o jezioro Bartążek.
    Nie jesteśmy w stanie po latach ustalić pewnej nieścisłości dotyczącej trasy Elbląg – Zalew Wiślany i z powrotem. Ja twierdzę że płynęliśmy przez zatokę Elbląską a z powrotom Nogatem i kanałem Jagielońskim, Ja Rzaq uważam że kolejność była odwrotna. Natomiast z listów pisanych przez Tatę na bieżąco wynika że w obie strony płynęliśmy przez Nogat. Być może Tata w liście napisał nieprawdę, żeby nie denerwować Mamy.
    Druga nieścisłość dotyczy pobytu w Kątach Rybackich. Rzaq napisał że nas bosman wygonił. Zacytuje klasyka „to nie tak było” Bosman czy też kapitan nie pozwolił nam pływać Tuptusiem po zalewie i skierował do najbliższej drogi wodnej, czyli prawdopodobnie na Wisłę Królewiecką ale i tak popłynęliśmy na Nogat. Zostaliśmy w Kątach na noc, a na drugi dzień poszliśmy jeszcze nad morze.
   Dla 13-latka którym wtedy byłem ten rejs był niesamowitą przygodą. Nawet jak na tamte czasy, to było ekstremalne przedsięwzięcie, żeby z dziećmi bez silnika, bez dachu nad głową, przy złej pogodzie zorganizować taki rejs.
Nad morzem w Kątach Rybackich.
Poranek na biwaku.


poniedziałek, 13 marca 2017

1974-1978 część II

Trochę naciągany przechył
   W kolejnych latach polana praktycznie cała była zastawiona namiotami, a my co roku uciekaliśmy coraz bardziej w stronę cypelka, nadleśnictwo postawiło też wiaty, niestety te najbardziej atrakcyjne zawsze były wcześniej pozajmowane, niektórzy emeryci siedzieli tam od kwietnia do października, namioty domkowe były dodatkowo zabezpieczone folią a w pewnych latach to nawet kury się pojawiły :).
Darek kolega Darka
    Przypłynął znajomy taty jeszcze z czasów Zamechowskich, miał motorówkę w Wichrem 25KM, stara drewniana konstrukcja ze statecznikami jak w Cadillacu :) było z nim dwóch synów trochę starszych ode mnie i pływali na nartach, a że chcieli też pożeglować to wykorzystaliśmy sytuację i zamieniliśmy się na jakiś czas Tuptusiem za narty, był tam też mój kolega poznany na biwaku, był o rok starszy i chyba też Darek, wujek milicjant zostawił mu całe obozowisko pod opiekę włącznie z Wartburgiem i motorówką, oczywiście jeździliśmy samochodem po lesie a było gdzie bo do szosy było prawie 3km, osobiście też próbowałem ale tak jak w przypadku pierwszej próby Syrenką Ryśka mało nie skończyło się na drzewie, pozostawiłem więc kierowanie bardziej doświadczonemu starszemu koledze :). Ale wracając do nart to nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie wzięli motorówki wujka milicjanta i zaczęli się ciągać na nartach, założyłem jakiś prymitywny kapok i jazda, rzeczywiście ruszenie było trudne a dalej poszło zwłaszcza że miałem spore doświadczenie śniegowe, Darek pokazywał mi po której stronie płynąć tak żeby być po zewnętrznej stronie zakrętu i nie tracić prędkości, pływaliśmy na zmianę przy Gierczakach a potem dokoła, dopiero za którymś razem poczułem się zbyt pewnie i próbowałem slalomu co jak nietrudno przewidzieć skończyło się wywrotką, trochę za późno puściłem drążek i najpierw wciągnęło mnie pod wodę a potem oberwałem boleśnie drążkiem w uda, trochę też samą motorówką, ja oczywiście siedząc na dziobie :), próbowaliśmy tez pociągnąć tatę ale brak umiejętności i wyższa niż my waga spowodowały że nie udało mu się wystartować, swoja drogą silnik był trochę za słaby, na nasze ~40kg dał rady ale na ojca ~66kg już nie bardzo.

   
Mama i Tomasz po zakupach
Pewnego razu coś mi się stało w nogę, napuchła i bolała tak że nie mogłem chodzić, Tomasz mi nawet zrobił kule z gałęzi żebym mógł się przemieszczać chociaż do lasu za potrzebą, ale żarty się skończyły i trzeba coś z tym zrobić. Pojechaliśmy do szpitala w Iławie, to była moja pierwsza wizyta tam ale oczywiście nie ostatnia, sprawa była na tyle poważna że zostawili mnie na tydzień, tam nacinanie sączek i te sprawy, na początku nie mogłem chodzić to leżałem całe dnie i słuchałem opowieści dorosłych sąsiadów, „Byliśmy u Romka i zrobiliśmy półkę, potem poszliśmy do Mietka i dwie półki zrobiliśmy a na koniec jeszcze jedna półka u Staszka”, ja se myślę stolarze jacyś? Chwilę trwało nim załapałem o czym oni gadają :). Ale ile nastolatek może wytrzymać w jednym miejscu zwłaszcza że nawet TV nie było, ktoś zostawił wózek u nas w sali więc długo się nie zastanawiałem i na tym wózku po całym szpitalu, góra dół windami, oczywiście dostałem ochrzan ale kto by się tam przejmował, nie były w stanie mnie upilnować :) Pewnego razu wjeżdżam na naszą salę a tu gość co nie mógł wstawać po operacji, z jakiejś wsi zabitej dechami i podobno pierwszy raz był w mieście, woła mnie, „weź mi przywieź szklankę wody” jako problem, „weź mi przywieź jeszcze jedną bo jakieś gorzkie cholerstwo mi dali”, za jakiś czas przychodzi piguła a on do niej „ale mi pani gorzkie lekarstwo dała” ona zdziwiona „nic tam gorzkiego nie było” on „takie duże białe, nie mogłem połknąć to pogryzłem, taka gorycz!”, jakbym tego nie widział na własne oczy to bym pomyślał że to jakiś średniej jakości dowcip :P
Rzaq i Tomasz w zatoczce Pod Dębami

Tomasz się opala, w tle silnik Timler.

cała trójka

Ania
Materace naszym ulubionym sprzętem.



wtorek, 7 marca 2017

1974-1978 część I

Lata 1974-1978
Mama plus cała trójka rodzeństwa

    Umieściłem te lata razem ponieważ były i podobne i miejsce to samo Pod Dębami w związku z tym nie do końca pamiętamy co się działo w którym roku. Namiot kupiliśmy nowy Warta 4 z Legionowa który służył nam corocznie do 1993r. Trzon składu stanowił Buraczek Senior, Tomasz i ja czyli Rzaq, Rysiek z Bogusią byli tylko w początkowych latach ponieważ Bogusia zaszła w ciąże z Maćkiem, naszej mamie nie do końca odpowiadały warunki dlatego pod koniec jej nie było z nami, podobnie jak Ania która mocno zaangażowała się w harcerstwo.
Mama pływa. Darek nawet na obiad nie wylazł z wody.

    Tata: „Wyruszyliśmy ponownie całą rodzinką w komplecie pociągiem a z Iławy do Jażdżówek taksówką. Ponownie rozbiliśmy biwak Pod Dębami. Dołączyła do nas Bogusia z mężem Ryśkiem. Graliśmy w kometkę na boisku lub urządzaliśmy konkurs w ilości odbić, rekordowe wyniki wynosiły ponad 100 uderzeń. Wyjątkowo obficie zaowocowały jeżyny na Gierczakach, zapełniłem bańkę 2l w jednym miejscu, Darek z Tomkiem umalowali się na murzynów przy pomocy jeżyn. Zrobiliśmy kilka butelek soku jeżynowego. Zmieniliśmy miejsce zimowania Tuptusia, w dalszym ciągu w stodole ale w Szałkowie. Ponieważ stodoła była używana wyciągnęliśmy Tuptusia na siano a potem na belki nad bramą, pomagał nam gospodarz z synami.”
U gospodarza w Szałkowie.

    Tata: „Pod Dębami poznaliśmy milicjanta który łowił dużo ryb, a nam dawał drobnicę jako odpady niepotrzebne, bo on skupiał się przede wszystkim na węgorzach, sandaczach i dużych okoniach, my natomiast by usmażyć ryby skrobaliśmy nieraz kilkadziesiąt małych okoni ”
Ania - po lewej, Mama - z tyłu, Rysiek - po prawej, Darek(Rzaq) - pośrodku

    Faktycznie była tam ekipa kłusowników którzy zakładali sznury po 100 haków i łowili przede wszystkim węgorze, wędzili je na miejscu w specjalnie przygotowanej wędzarni a potem sprzedawali albo wymieniali na wódkę, nie na darmo jedna z łodzi nazywała się Bachus :), emerytowany milicjant też był, miał motorówkę z silnikiem Wicher 25KM i Trabanta, czy on z nimi kłusował to nie pamiętam ale możliwe że tak, na pewno łowił dużo okoni na nielegalną w tamtych czasach metodę pompki z cynową rybką, większość nam dawał twierdząc że największa frajda to łowienie :). Najadłem się wtedy okoni jak nigdy, smażyliśmy, piekliśmy na ognisku na patyku, pycha :)
Pierwszy i ostatni raz nad morzem. Jak widać, nuda jak na polskim filmie.

    Tata: „Często ze względów bezpieczeństwa, dużą ilość bagażu i ilość osób robiliśmy dwa kursy z Szałkowa na polanę Pod Dębami, niejednokrotnie zajmowało nam to cały dzień od rana do późnego wieczora. Wcześniej była konieczność wyremontowania łodzi i malowania co dwa lata, które wykonywałem na ogrodzonym pastwisku nad Jeziorakiem. Do transportu ze stodoły i z powrotem wykorzystywaliśmy traktor gospodarza i małą przyczepkę. Żeglowanie z bagażami i częścią załogi nie było łatwe. Często rejs Pod Dęby odbywał się pod silny wiatr. Trzeba było umiejętnie halsować ale Tuptuś obciążony trzymał się dzielnie, chociaż trzymanie szotów i wybieranie przez kilka godzin dawało w kość, nie uznawałem knagowania talii grota przy dużym wietrze. Dzięki temu przez kilkadziesiąt lat nie zaliczyłem wywrotki, poza doświadczalnym przechyłem dla określenia dopuszczalnego przechyłu, który wyniósł prawie 90°, gdyż maszt wcześniej dotknął powierzchni wody przed wlaniem się jej przez krawędź kokpitu. Biwakowanie Pod Dębami było coraz mniej atrakcyjne ze względu na tłok i ilość namiotów pomimo że nadleśnictwo postawiło dwie ubikacje i zainstalowało pompę na wodę oraz urządzone było boisko do siatkówki, ale zatoczka była cicha i piaszczysta, więc można było się bezpiecznie kąpać. Nawet kolega z Elbląga przypłynął motorówką z nartami wodnymi.” 
 Tomasz w chłodniejszy dzień.
 Tomasz za sterem, Edward przy foku.

niedziela, 26 lutego 2017

1973

   Od teraz ja przejmuję narrację, Darek lepiej znany na Jezioraku jako Rzaq Buraczek, powodów zmiany jest kilka ale przede wszystkim tata sporo pamięta ale już lata i osoby mu się czasem przestawiają, następny to że w kolejnych latach to ja spędziłem nad Jeziorakiem najwięcej czasu.

Od lewej: Rzaq, Gienek, Ania, Edward
    Oto jak nasz tata Buraczek Senior wspomina rok 1973: „Pierwsze pływanie z dziećmi po Jezioraku. Wyruszyliśmy służbową Nysą z Krakowa do Jażdżówek z noclegiem w lesie koło Grudziądza. Obawiałem się czy gospodarz wyda nam Tuptusia pozostawionego przez Ryszarda, miałem małe pismo od Ryśka do gospodarza. Czekało na malowanie łodzi po dłuższym pływaniu bez konserwacji. Chodziliśmy na grzyby do pobliskiego lasu i suszyliśmy na ścianie stodoły. Po kilka dniach wyruszyliśmy Jeziorakiem w kierunku północnym wstępując na jagody wis-a-wis Jażdżówek, na cyplu zatoki Widłąg. Nie było dużo biwakujących żeglarzy, brak ubikacji, po wodę chodziliśmy do niezamieszkałej leśniczówki odległej o około 1km, a po mleko do jednej z ostatnich niemieckich rodzin w pobliżu Siemian, ale za to było dużo grzybów, jagód, malin i jeżyn na Gierczakach, oraz jeleń rogacz który miał kryjówkę, przy drodze do Siemian. Gotowanie było na ognisku z wykorzystaniem rusztu bo nie mieliśmy jeszcze butli gazowej, małe dania lub herbatę można było gotować w kocherze na palniku zasilanym spirytusem w kostkach lub denaturatem. Na zakupy pływaliśmy do Siemian odległych o około 3km. Na zimę łódź zostawiliśmy w stodole w Jażdżówkach.”

na ryby
Rzaq podczas prania majtek
Tomasz i Bogusia
od lewej Buraczek Senior, Rzaq, Mama i Gienek
    Nie wiem dokładnie dlaczego wybraliśmy polanę Pod Dębami a nie jakąś wyspę ale chyba podstawowy powód to że można tam było dojechać samochodem, w ten sposób niezapomnianą Syrenką przyjeżdżał do nas nasz najstarszy kuzyn Rysiek z żoną Bogusią i chyba w ten sposób znalazłem się tam pierwszy raz. Poza tym było zacisznie, pomosty, fajne miejsce do kąpieli i po zaopatrzenie nie było jakoś bardzo daleko. My byliśmy całą rodzinką + brat Bogusi Gienek, Rysiek z Bogusia z tego co pamiętam zawitali do nas tylko weekendowo. Mieliśmy wtedy jeszcze wypożyczony namiot trzyosobowy, a Gienek swój malutki. Wtedy polana była prawie pusta tylko w pobliżu cypla było zagęszczenia stałych bywalców. Mamie nie za bardzo odpowiadały obozowe warunki ale tata był w swoim żywiole i nam też się bardzo spodobało, żeglowanie, kąpiele, gotowanie na ognisku, robienie łuków i strzelanie do zajęcy i ryb których było zatrzęsienie, jak się wrzuciło chleb to aż się kotłowało, tam złowiłem swoją pierwszą rybkę, biegałem z nią na wędce wydzierając się żeby mi ją tata zdjął, po kilku dniach doszedłem do wprawy i tata wziął mnie na poranne łowienie z Tuptusia, wcześniej popłynęliśmy na duży Gierczak po robaki bo tam ich było pełno, złowiłem wtedy dwa leszcze które wydawały mi się ogromne, żeby je odhaczyć to przytrzymywałem je nogami na klęczkach, nie muszę mówić jak po tym moje Teksasy wyglądały :), nie mieliśmy wtedy sprzętu tylko same wędki które w tamtych czasach rodzice produkowali chałupniczo przy naszej niewielkiej pomocy, ryby więc wylądowały w zęzie napełnionej wodą, trochę później śmierdziało ale czego się nie robi dla zdobycia pożywienia :) Wtedy jeszcze tata nie pozwalał mi żeglować zwłaszcza że mama trochę się bała, my tylko na początku jak woda wlewała się na pokład.




Buraczek Senior i Gienek


niedziela, 19 lutego 2017

1969-72

Gdzieś w Krakowie
    Rok 1969 – W magazynie wykonałem generalny remont łodzi, wymieniłem część pokładu a właściwie to nakładkę ze sklejki gdyż pod nią zaczął się proces gnicia (butwienia). Widać że solidnie to wykonałem bo w przyszłości nie miałem już tym kłopotu. Poza tym wymieniłem dziób z sosnowego na dębowy bo był uszkodzony, oraz wykonałem nowe jarzmo steru.
    W tym czasie sam nie żeglowałem, natomiast zgodziłem się na rejs nad Jeziorak Wisłą, Nogatem itd. z załogą w składzie Rysiek i jego koledzy ze studiów. Trasę nad Jeziorak pokonali na silniku Timmler 2.5KM, żaglach, pagajach i z prądem, rejs trwał 2 tyg. Tuptuś wracał pociągiem do Krakowa, był do odebrania na bocznicy w rejonie ul. Rzeźniczej przy Bulwarach, niestety warunki nie pozwalały na wodowanie więc przenieśliśmy go z Ryśkiem w okolice ul. Krakowskiej przy moście Piłsudskiego, przepłynęliśmy na Dąbie i tam umieściliśmy go na zimę w magazynie ODGW.
   Lata 1970-1971 – Obowiązki rodzinne i służbowe nie pozwalały na jakieś dalsze wypady, Tuptuś w lecie stał na boi a w zimie w magazynie, pływaliśmy w zasadzie tylko poniżej zapory, to były pierwsze rejsy Darka które pamięta i przyznaje po latach że się wtedy bał przechyłów, dzieci się kąpały zaraz za elektrownią i to były ostatnie kąpiele w Wiśle ponieważ później woda była tak zanieczyszczona że strach było do niej wejść.
   Rok 1972 – Ryszard wyruszył w kolejną wyprawę na Jeziorak, tym razem w towarzystwie Bogusi. Widoczne poprzedni rejs przypadł mu do gustu, zachwycał się Wisłą na odcinku nieuregulowanym od Warszawy aż po Tczew. Wisła była uregulowana od Krakowa do ujścia Sanu, szczególnie prawy brzeg przez Austriaków, a właściwie przez Polaków pod nadzorem austriackim ale był solidnie wykonany, natomiast lewy brzeg poz zaborem rosyjskim z pewnym opóźnieniem i wieloma zaniedbaniami. Górny odcinek Wisły do Gdańska był uregulowany przez Niemców pod zaborem pruskim, a środek pozostał rzeką naturalną z licznymi wyspami, łachami i odnogami a zatem ciekawszy.
    Na powrót do Krakowa Ryszard nie zdecydował się, pozostawił Tuptusia w Jażdżówkach nad Jeziorakiem w stodole byłego rolnika.



czwartek, 16 lutego 2017

1967-68

   Rok 1967 – W tym roku można było już dopłynąć pod Żywiec więc wyruszyliśmy w niedzielę (w soboty jeszcze pracowaliśmy a w dzień powszedni późno wracałem z pracy) z trójką dzieci, dwoje na wózku, roczny Tomasz i Darek a Ania i piechotą około 2km, chociaż Darek zmieniał się z Anią na wózku, czasami Darek jechał rowerkiem a Ania z Tomaszem na wózku obładowanym zapasami na cały dzień. W tym czasie pływał też z nami Jan Kozubowski.
Jan Kozubowski
Mieliśmy kiedyś dziwną przygodę bo dołączyła do nas obca kobieta, a po jej odejściu stwierdziliśmy brak pieczonego przez nas ciasta. Trochę był problem z żaglówką bo po ulokowaniu rodziny nad woda musiałem jechać do Tresnej aby podpłynąć nią do Żywca. Żeby mieć bliżej do żaglówki zakotwiczyłem ją w Tresnej po drugiej stronie koło zapory. Jednak w czasie powodzi Tuptuś został zatopiony i wystawała mu z wody tylko rufa, musiałem czekać kilka dni na opróżnienie zbiornika aby uwolnić łódź. Zastosowałem też inną wersję, mianowicie wybrałem się z Kozubowskim do Tresnej celem dopłynięcia Tuptusiem do plaży pod Żywcem, gdzie Jasiu pilnował łodzi a ja udałem się do domu po kochaną rodzinkę aby umożliwić im wypoczynek nad wodą i żeglowanie. Nie pamiętam czy roczny Tomasz już żeglował, ale biorąc przykład od starszego brata chyba tak. Na zimę Tuptusia schowałem w magazynie w Czernichowie gdzie wcześnie były przechowywane części turbin wodnych i generatorów.

Rzaq na rowerku. Na drugim planie - Ciocia Jadzia(w okularach), Mama i Ania.

Rodzeństwo nad wodą

Piknik z domniemaną złodziejką ciast.
 

   Rok 1968 – Ostatni rok pływania na zbiorniku wodnym w Tresnej, nazywanym też jeziorem Żywieckim. Jak zwykle rzadko żeglowaliśmy ze względu na pogodę i brak czasu. Nieraz żeglowałem nie z rodzinką lecz z kolegami i koleżankami. Na pożegnanie urządziliśmy wielkie ognisko nad zbiornikiem w Tresnej koło mostu przy drodze do Żywca, zebrało się około 10 osób kolegów i koleżanek z pracy. Pojechałem do Tresnej aby przypłynąć do ogniska Tuptusiem. Nie zapomnę jak wracaliśmy po pijanemu i w nocy z dziewczynami łódką do Czernichowa. Tuptuś przeżył jeszcze jedną przygodę bo uwiązałem go do wieży ujęcia wody do elektrowni i znowu pech, następna powódź która często się zdarzała bo dopływ do zbiornika wahał się od 1m³/sek do 1300m³/sek. Zatem ponownie został zatopiony ale tym razem całkowicie, i znowu oczekiwanie aż woda opadnie. Byłem zdziwiony że przy tych wszystkich zatopieniach nie postradałem gretingów gdyż przy wywrotce niektóre elementy wypływały.
Ponieważ dostałem mieszkanie w Krakowie to po przeprowadzce wysłałem Tuptusia koleją z Żywca do Krakowa, był do odebrania na bocznicy w Płaszowie skąd zawiozłem go taksówka bagażową na Dąbie i umieściłem na zimę w magazynie ODGW (obok elektrowni wodnej).

sobota, 4 lutego 2017

1965-66

Stopień wodny Dąbie podczas budowy
   Rok 1965 – Tuptuś dalej stacjonował w Krakowie na Dąbiu i pływaliśmy głównie po jeżyny na drugi brzeg. Wisła była niegroźna jednak miałem dwie przygody które mogły się skończyć źle dla Tuptusia. Pływałem z Ryśkiem i Krzyśkiem w poprzek Wisły przy dużym wietrze i wpadłem na głupi pomysł by podpłynąć w pobliże zasuw od strony dolnej na stopniu wodnym Dąbie przy wietrze wiejącym w dół Wisły. Byłem przekonany że płynąc pod wiatr w każdej chwili mogę zrobić zwrot i odpłynąć z wiatrem. Jednak w pobliżu zasuw wiatr był odwrotny, ale szczególnie niebezpieczny był prąd wody w kierunku zasuw spod których wypływała woda tworząc wir odwrotny. Kilka razy uderzyliśmy burtą o konstrukcję zasuw, mieliśmy tylko jeden pagaj którym pracowałem z całych sił a siostrzeńcy mieli za zadanie chronić burty, jednak byli za słabi i w burtach powstały małe zagłębienia. Kilkukrotnie odpychałem się od zasuwy i mocno pagajowałem aby oddalić się od niebezpiecznej zasuwy, niestety żagle wcale w tym nie pomagały. Wybawiła nas z kłopotów obsługa jazu zamykając zasuwę. Drugą przygodę przeżył Tuptuś i ja podczas powodzi. Tuptuś był cumowany poniżej elektrowni wodnej Dąbie przy prawym brzegu, stał na boi przymocowanej łańcuchem do trylinki z otworem w środku. Po podniesieniu się poziomu wody Tuptuś uniósł trylinkę i spłynął w dół Wisły z prądem fali powodziowej. Na drugi dzień stwierdziłem brak łodzi więc wyruszyłem na poszukiwania wzdłuż Wisły w dół rzeki. Szedłem piechotą lewym brzegiem gdzie są domy i dopytywałem się mieszkańców czy widzieli spływającą żaglówkę w dół rzeki. Kilkukrotnie otrzymywałem informację że płynęła i zahaczyła masztem pod mostem w Łęgu ale przechyliła się i popłynęła dalej. Więc przeszedłem przez most na prawy brzeg i maszerowałem w kierunku Przewozu, ostatnią informację otrzymałem w wiosce Przewóz że chłopy wyciągnęli łódź i schowali w stodole, prawdopodobnie chcieli ją sobie przywłaszczyć. Po rozmowach uzgodniłem że po wykupieniu łodzi za pół litra wódki mogę ja zabrać, musiałem w dniu następnym wyruszyć z okupem do Przewozu by razem z Ryśkiem zwodować Tuptusia i wrócić do Krakowa na pagajach pod prąd. Okazało się że w Tuptusiu brakuje części jak śruby do jarzma i ściągaczy, więc czekała mnie następna wyprawa do Przewozu znowu z półlitrówką aby odzyskać brakujące części. Skończyło się dobrze ale były chwile zwątpienia w odzyskanie kochanego „Tuptusia”.
   Rok 1966 – W związku z przeprowadzką do Żywca gdyż pracowałem przy nadzorze budowy zbiornika wodnego w Tresnej (jezioro Żywieckie) przewiozłem Tuptusia Żukiem do Tresnej i zacumowałem przy domu prywatnym w Małej Tresnej. Po spiętrzeniu wody w zbiorniku robiliśmy małe rejsy. Przyjechała Jadzia z Jackiem na 2 tygodnie i zamieszkali w domu gdzie był Tuptuś planując żeglowanie. Mieli pecha bo padało i tylko 2 dni nadawały się do żeglugi, ale koło Żywca często tak bywało. Pływali też koledzy i koleżanki i trochę Darek z Anką, był to okres narodzin Tomasza. Na zimę schowałem łódź pod dachem u gospodarza, chociaż mieliśmy problem bo wcześnie jezioro zamarzło razem z Tuptusiem i musieliśmy czekać na odwilż.